piątek, 31 maja 2013

Z teki TeŻeta: CACA Brun okiem mężczyzny

Disclaimer: Wartościowa recenzja produktu znajduje się tutaj, poniżej to takie tam męskie bajdurzenie.

Cześć, nazywam się Andrzej i jestem profesjonalnym nakładaczem farb do włosów*. Nie żadnym fryzjerem, czy stylistą fryzur. To by było zbyt mainstreamowe, ja specjalizuje się wyłącznie w nakładaniu farb. Co prawda nie jest to moja główna praca, bo przeliczając czas spędzony na farbowaniu wyszłaby może 1/2000 etatu (co w przeliczeniu na dni oznacza ok. 1 minutę spędzoną na farbowaniu dziennie - dzień w dzień!). Profesjonalny nakładacz farb do włosów nie jest nim ze względu na swoją profesję, lecz fakt, że robi to  pieczołowicie, starannie i z sercem - jednym słowem profesjonalnie.

Jako nakładacz obsługuję tylko jedną klientkę i myślę, że to najlepsze rozwiązanie. Nakładanie farby na włosy to trochę, jak intymny taniec. To więcej niż flirt. To silna więź, w tym fizyczna, gdy palce muskają miękkie włosy odgarniając kolejne kosmyki. Gdy opuszki mimowolnie zaczepiają o krawędź płatka ucha wywołując tym gestem łaskoczące dreszcze. Gdy ciepły oddech oplata odsłonięty wrażliwy kark… Nakładanie farb jest niczym preludium do czegoś więcej, a w takich kwestiach jedna 'klientka' to zdecydowanie optymalna konfiguracja. Po co jednak Wam o tym pisze? By uzmysłowić, że nakładanie farby do włosów to pretty serious shit. A w naszym przypadku nawet serious kaka.

Pierwszy raz zwróciłem uwagę na techniczny aspekt farbowania włosów, jeszcze gdy byłem małym chłopcem. Zrozumiałem wtedy, że zapach wydobywający się z łazienki to nie są nowe perfumy mojej Mamy. Rodzicielka moja niestety miała ciężkie życie, gdyż zwykle musiała farbować włosy sama sobie. Wszak zmaskulinizowany świat, do którego należy mój Ojciec, gardzi tego rodzaju czynnościami. Wtedy też z młodzieńczym buntem i złością postanowiłem, że nie chce być jak on - że niezależnie, co będzie robić moja kobieta, ja będę obok by jej pomoc, choćby to miało być pieprzone nakładanie farby na cholerne odrosty. Kiedy więc pojawiła się okazja (i odpowiednia kobieta) z miejsca zaoferowałem swoja pomoc. A trzeba przyznać, że nie jest to łatwe zadanie dla mężczyzny i nie ze względu na sama czynność, bo ta jest banalna, ale ze względu na psychikę kobiety. Jak to? Już Wam opowiadam.

Farbowanie włosów kobiecie jest trochę, jak te stereotypowe prowadzenie samochodu z żoną na siedzeniu pasażera. Mimo, iż wiesz co robisz, żona i tak będzie cię non-stop pouczać, sugerować inne drogi, krzyczeć byś zwolnił itp. itd. Każdy, kto miał okazje choćby wyjechać z rodzicami na dłuższy wypad za miasto, wie jak upierdliwe potrafią być takie 'rady i wskazówki'. Z farbowaniem jest dokładnie tak samo. Albo i gorzej.

Po pierwsze wkraczasz na teren kobiecie bardzo dobrze znany, a do tego potwornie ważny. Tu kończy się zabawa, a każda próba rozluźnienia atmosfery dziecięcym wygłupem może doprowadzić do fruwających naczyń i agresji (porównywalnej do tej gdy jakiś chuj znowu wrzucił twoje swatche na allegro!). Dlatego na wstępie zaznaczyłem, że jestem profesjonalnym nakładaczem, bo albo nakładasz profesjonalnie, albo nici z seksu przez tydzień. Tak więc wracając do tematu, problemem w nakładaniu farby jest to, że kobieta wie lepiej i chuj że w ogóle nie widzi swojej głowy, chuj że nie czuje gdzie jest farba, a gdzie nie - ona wie lepiej co masz robić. I szczerze mówiąc trudno się temu dziwić, w końcu włosy, że tak powiem... widać.

Obszerna bluzka może zakryć kilka zbędnych fałdek na brzuchu, słaby popis partnera w sypialni można zamaskować udawanym "ooouu...", ale włosy z niepokrytymi równo odrostami? Tu niestety nie ma zmiłuj. Dlatego rozumiem tę obawę po stronie kobiety i lęk przed oddaniem inicjatywy mężczyźnie, komuś kto przecież nie wie jak to jest, bo samemu nie farbuje sobie włosów (jeszcze). Do tego dochodzi lęk przed odbarwieniami skory, gdy farba zbytnio ścieknie na kark lub uszy, okazywany niejednokrotnie nagłymi wybuchami paniki, zupełnie niepotrzebnymi. Wszak każdy wie, że ścieranie nadmiaru farby z płatków uszu lub wrażliwego karku to jedna z przyjemniejszych rzeczy i żaden mężczyzna nie pozwoli, by taka okazja została niewykorzystana (w sensie że zetrze nim zaschnie...).

Ten brak zaufania jest w tym wszystkim najgorszy, bo deprecjonuje działania mężczyzny. Facet widzi, że jego własna kobieta nie ufa mu, kwestionuje jego decyzje, jego działania, mówi mu co ma robić, a to tylko irytuje, złości i drażni. Taki brak zaufania szybko można ekstrapolować na inne aspekty życia, no bo jeśli ona nie ufa mu w tak błahych sprawach, jak można wierzyć ze będzie ufać w innych? Co będzie jak zechcą mieć razem dzieci? Wtedy nie będzie miejsca na wahanie - nawet czynności zupełnie nowe, do których nie jesteśmy przygotowanie, muszą być wykonane sprawnie i musimy ufać ze druga strona zrobi to dobrze.

Dlatego moje drogie Panie, lekcja na dziś: jeśli chcecie mieć dzieci ze swoimi partnerami, pozwolicie im farbować sobie włosy i nie mówcie jak mają to robić. Zrobią to dobrze sami z siebie. Bo im zależy.

A co z ta Cacą Lusha?

Ogólnie dobry shit: 5 out of 5 gwiazdek.

TeŻet



*W przeciwieństwie do większości mężczyzn, którzy są nakładaczami włosów - nakładają swoje włosy na szczotkę i tam już zostawiają. Niestety po wielu latach tej praktyki, więcej włosów zostaje na szczotce niż na głowie, ale taka to już nasza męska przypadłość.


Jeśli chcesz czytać więcej zapisków z teki TeŻeta i poznawać męski punkt widzenia na babskie sprawy nie zapomnij dać suba, albo chociaż zszeruj, lub komćnij!

czwartek, 30 maja 2013

"Im dalej w LUSH, tym..." Część piąta - CACA Brun

"Nie ma kaka praptaka" - to pierwsze skojarzenie, gdy słyszę słowo Caca :P Nie pytajcie skąd je mam, bo sama już dobrze nie wiem. Ciągnie mnie do wynalazków, więc nie mogłam odpuścić sobie zamówienie tego produktu z LUSHa. Nawet jeśli nazywa się kupa. Akurat potrzebowałam farbowania, a nie chciałam już szkodzić moim włosom. 

Część V - CACA Brun

Czym w takim razie jest nasza Caca? To nic innego, jak henna i indygo wymieszane z masłem kakaowym. Teraz, kiedy już jej doświadczyłam, mówię o tym jakby to była oczywista oczywistość, ale z początku byłam zachwycona koncepcją. Farbowanie połączone z naturalną maską na włosy - czego można chcieć więcej?


Zacznijmy od samej kostki. Wygląda przecudownie ♥ Zakochałam się od razu! Bloczek jest większy od mojej dłoni i waży 325 gramów. W pakunku otrzymałam dodatkowo rękawiczki oraz kartkę z informacjami dotyczącymi farbowania.

Projekt wzorowano na kostkach herbacianych (Tea Brick), które dawno temu służyły jako arabska waluta. Odłamywano pojedyncze kosteczki i nimi płacono. LUSH swoja hennę sprowadza z Iranu - tamtejsza ponoć jest bardziej czerwona niż pomarańczowa. Stąd inspiracja do stworzenia takiego małego dzieła sztuki. Samo patrzenie na nią sprawia mi przyjemność, wzbudzając westchnięcie tęsknoty.

Coś czego nigdy nie zapomnę to jej zapach. Intynsywny, świeży, ale też lekko orientalny. Moim pierwszym skojarzeniem była bardzo mocno zaparzona zielona jaśminowa herbata. Po przygotowaniu czuć leciutką nutę kawy. Podejrzewam, że niektórych może drażnić. Gdy Caca leżała otwarta i połamana w sypialni to świetnie sprawowała się jako odświeżacz do powietrza. Bosko :3

Znów za produktem stoi jakaś koncepcja. "No s**t hair colour" to hasło, które mu przyświeca. I faktycznie, s**tów tutaj nie znajdziemy.

Skład CACA Brun (przetłumaczony): Masło Kakaowe, Zioło Indygowca, Czerwona Henna, Zmielona Kawa, Proszek z Prokrzywy, Proszek Mchu Irlandzkiego, Olejek z Pączków Goździka, Zapach (Perfume)

Henna, indygowiec oraz kawa są składnikami, które farbują nasze włosy. Masło kakaowe i pokrzywa pielęgnują nie tylko włosy, ale i skórę głowy. Mech Irlandzki, który tak naprawdę jest glonem (Chrząstnica kędzierzawa), ma na celu zmiękczanie włosów, poprawę ich elastyczności, ale przede wszystkim poprawia konsystencję papki.

Podniecałam się tym produktem jak mrówka okresem! Nie mogłam się doczekać aż przyjdzie i wszystkim dookoła trąbiłam o cudzie, który zamówiłam. Przyszła pora na farbowanie...

Procedura jest prosta: 1. Cacę przekładamy do odpornego na wysokie temperatury naczynia i zalewamy wrzątkiem; 2. Rozrabiamy, dolewając jeszcze wody, aż uzyskamy konsystencję gęstej śmietany; 3. Podgrzewamy papkę w kąpieli wodnej, aby uzyskać najwyższą temperaturę, jaką możemy znieść. Nie wkładamy do mikrofalówki!; 4. Nakładamy na czyste i suche włosy, "od nasady aż same końce"; 5. Pozostawiamy na włosach na 1-4 godziny. Jeśli chcemy uzyskać więcej czerwonych tonów, owijamy głowę folią spożywczą. 6. Zmywamy całość szamponem. 7. PROFIT

Włosy mam długości do brody, dlatego postanowiłam najpierw rozrobić 3 kawałki i zobaczyć jaka ilość z tego wyjdzie.

Za pierwszym razem i tak wyszła trochę za gęsta

Mój ukochany taką ilością był w stanie pomalować mi całe włosy i jeszcze nałożyć sporą warstwę "na wierzch". Gdybyśmy się uparli to dałby radę na 2 kostkach. Dzięki zapasowi mogłam zastosować kolejną LUSHową poradę: malowanie włosów do 3 razy, kilka dni z rzędu. Ma to spowodować nabudowanie henny we włosach, a w efekcie - intensywniejszy kolor.

Zamiast opisywać Wam, jak wyglądało farbowanie, napiszę jak zrobić to moim zdaniem najlepiej:

TIP NR 1
Obłożyć podłogę i własne kolana gazetami, być w ubraniach, które można ewentualnie pobrudzić. Ta henna potrafi się trochę "sypać". Na pędzelku zostają małe kawałeczki, które po ostudzeniu sypią się gdzie popadnie. Nie wspomnę już o skapywaniu.

TIP NR 2
Malowanie przeprowadzić w kuchni. Za drugim razem przyjęłam taką taktykę, bo w ten sposób mogłam podgrzewać hennę na bieżąco. Będąc w łazience takiej możliwości nie ma... A ciepła kaka to dobra kaka.

TIP NR 3
Owinąć włosy folią do żywności. Nie ważne, czy chcecie mieć te czerwone tony czy nie. Henna nie owinięta sypie się z nasady włosów, przez co nie są one dobrze zafarbowane. Pod przykryciem jest ciągle ciepła, lepiej wnika we włosy i dodatkowo można sobie od czasu do czasu pomasować czerep, co by nasze odrosty ładnie łapały kolorek.

TIP NR 4
Jeśli macie możliwość, poświęćcie cały dzień na farbowanie. Nałóżcie kakę rano, spłuczcie po kilku godzinach tylko ciepłą wodą. W ten sposób na włosach pozostanie zielonkawa maska z masła kakaowego. Wieczorem dopiero umyjcie włosy i nałóżcie sobie na nie jakiś fajny olej na noc. Trust me - warto!

TIP NR 5
Nie robić tego samodzielnie! Broń Was wszyscy bogowie! Profesjonalny nakładacz niezbędny!

A teraz werble! Efekty!

Moje włosy były wcześniej farbowane farbą Coleston i było to już jakiś czas temu. Miały odcień złotawy, lekko rozjaśnione. Po pierwszym farbowaniu (trochę nieudanym, choć nie z winy farbowacza, a kaki) stały się lekko ciemniejsze i rudawe, ale niestety odrosty były prawie nietknięte. Fascynujące było jednak to, gdy po całym dniu poza domem, zauważyłam jak jeszcze ściemniały i zaczerwieniły. Nie wierzyłam, ze henna rozwija swój kolor, ale jednak! Drugie farbowanie wyszło fantastycznie. Efekty na zdjęciu mówią same za siebie. Odcień z czasem jeszcze leciutko ściemniał i nabrał "głębi". Kolor pięknie się mieni na słońcu, nie jest jednolity, no ach i och! Muszę ostrzec, że zapach henny może trochę wejść we włosy i utrzymywać jakieś 2 dni. Nie jest już tak piękny, ale wolę to niż amoniakowe s**ty.

Cena: £7.95 (ok. 39,50 zł)

Zdecydowanie polecam! Warto spróbować, zabawić się trochę :3 Ja jestem zachwycona efektem - pielęgnacyjnym i kolorystycznym. Gdy znów będę mieć okazję to z pewnością do tego wrócę!

sobota, 25 maja 2013

"Im dalej w LUSH, tym..." Część czwarta - Ale co ja właściwie sądzę u LUSHu?

Jak zapowiadałam, tak robię. Przyszła pora na osobistą ocenę LUSHa: firmy, filozofii, produktów i wszystkiego co w tym temacie wpadnie mi go głowy.

Pierwsze moje zetknięcie z LUSHem miało miejsce kilka miesięcy temu. Gdzieś rzuciły mi się w oczy recenzje, przepisy Smykusmyka na domowe "podróbki". Wcześniej nie wiedziałam o istnieniu takiej firmy, więc z ciekawości rzuciłam sobie okiem na ich stronę. Okazało się, że firma nie jest dostępna u nas, a ceny wydały mi się zaporowe - przynajmniej za ten jeden kosmetyk, który sprawdzałam. Powiedziałam sobie MEH... i mówiąc prosto olałam temat.

Potem zdarzył się wyjazd mojego ukochanego do Amsterdamu. Gdy padło pytanie co byś chciała dostać z Holandii to zaraz słodkim głosem poszło: "Ale, bo wiesz... bo jakbyś mógł... to tam jest taki LUSH... Nie żeby mi zależało, ale jakbyś mogł...". Long story short - dostałam pamiątki kosmetyczne ;)


Przyszedł czas na analizy wszystkiego co wpadnie w ręce. Strony internetowej, gazetki LUSH Times, filmików na YouTube (firmowych i amatorskich), no i oczywiście kosmetyków. Właściwie nie wiem dlaczego, aż tak mnie to wkręciło. Może jakaś chęć pójścia pod prąd połączona z lubością wytykania błędów? Nagle poczułam potrzebę zrobić rzetelny materiał, tak jak uczono mnie tego na studiach. Wyszło jak wyszło ;) Aby jednak ułatwić lekturę moich przemyśleń, zaserwuję Wam to wszystko w zgrabnych punktach.

Sprawy "takie sobie":

  1. Składy kosmetyków. Jeśli szukacie czegoś w 100% naturalnego to tutaj musicie jednak przykładać uwagę do wybieranych kosmetyków. Są SLESy, są PEGi, są parabeny (na których nie można postawić jednoznacznie krzyżyka). Kto zna składy ten zrozumie co mówię. Jeśli kogoś to nie obchodzi może ten punkt zupełnie zignorować ;) Dokładnej analizy nie przeprowadzę, bo sama muszę się jeszcze wiele nauczyć. Muszę jednak podkreślić, że jest w nich DUŻO dobrych rzeczy! Nie można o tym zapominać! Część kosmetyków jest w pełni naturalna i bez konserwantów. Po prostu trzeba patrzeć co się bierze.
  2. Dostępność. Kosmetyków tej marki nie ma dostępnych w Polsce. Pojawiają się tylko na allegro lub w bardzo nielicznych sklepach internetowych. Ceny zawsze są mocno zawyżone, bo w końcu sprzedający też chcą sobie zarobić. Pozostają zakupy zagranicą lub przez stronę LUSHa. Europa niestety potrafi zwalić z nóg cenami - jak wspominałam, 50 zł za masełko na kilka użyć to zdecydowanie za dużo, nawet jeśli jest ono świetne. Anglia jest najbardziej korzystna dla naszych portfeli, a szczególnie jeśli macie kogoś na miejscu. Polecam też zamawianie właśnie z tego kraju. Koszt przesyłki zamówienia o wadze 1-2 kg to niecałe 50 zł, więc najlepiej zebrać się w kilka osób i zrobić wspólne zamówienie.
  3. Ceny. Wszystko zależy oczywiście jak rozumiecie "drogie kosmetyki". Jeśli ceny na poziomie The Body Shop nie odstraszają Was to śmiało. Moim zdaniem w LUSHu dostaniecie lepszą jakość za podobną cenę. Niektóre rzeczy są droższe, inne bardziej przystępne. Tutaj polecam przeprowadzić własną analizę :)

Kwestie IN PLUS:

  1. Ciekawy charakter firmy. Zdecydowanie dla osób młodych duchem i z bardzo pozytywnym podejściem do świata. Podoba mi się postawienie na świeżość produktów, ochronę zwierząt, wspieranie krajów rozwijających się. Firma bierze udział w wielu kampaniach społecznych, których głównym celem są ochrona środowiska oraz prawa zwierząt. Nie wiem ile z tego to prawda, a ile to PR, mnie jednak przekonują. Można wyczuć ogólny luz i szacunek do klienta. Część produktów jest naked, czyli bez plastikowych opakowań. Wprowadzono też klasyczną zagrywkę promocyjną: wymianę pięciu pustych opakowań na nową maseczkę. Jak macie chwilę, obejrzyjcie sobie kilka ich filmików - miło się ogląda :3
  2. Ręczny wyrób. LUSH produkuje kosmetyki  we własnych manufakturach, w kilku miejscach na świecie. Nie ma mowy o masowej chińskiej produkcji. Wierzcie lub nie, ale ja to bardzo doceniam! Taki argument skłania mnie nawet do zapłacenia więcej na kosmetyk. Dużo produktów robionych jest ręcznie, na produktach naklejana jest informacja kto i kiedy wykonał nasz produkt. Nawet jest jego podobizna! 
    Moje Jelly zrobiła Nicky :)
    Łatwo trafić na Polaków, którzy najwyraźniej w poszukiwaniu lepszego miejsca, wylądowali w angielskim Poole. Doceniam ten sposób wykonania i to on daje mi dodatkowy argument za wyższą ceną gotowego kosmetyku.
  3. Wynalazki. Lubię kosmetyki, które są inne. Galaretka pod prysznic, pasta do zębów w tabletkach, henna do włosów w formie tabliczki, kostki do mycia włosów - to coś, czego nie znajdziemy u tradycyjnych firm! Dużo kolorów, śmiesznych kształtów, zabawnych nazw. Bo liczy się fun i przyjemność używania :3
  4. Zapachy. Muszę dać za to dodatkowego plusa. Nie wiem kto tam pracuje nad zapachem, ale gratuluję mu tego co jest w stanie stworzyć. Zapachy są nietypowe, inne od tych znanych z produktów innych firm. Mieszanki są tak zaskakujące, że zapadają w moją pamięć. Trudno jest je opisać, bo to nie jest kolejny zapach z cyklu a'la owoc/przyprawa/kwiat, ani typowe syntetyczne coś znane z setek innych produktów. To cała gama różnych nut, które pięknie się uzupełniają. Dużo naturalnych olejków eterycznych, absolutów i wywarów. Aż chciałabym powąchać, któreś z ich perfum (bo i takie istnieją). Ogromne WOW! 
  5. To COŚ. Bo firma też musi mieć jakąś iskrę, żeby mnie uwieść. Żeby skupić moją uwagę, oczarować i utrzymać przy sobie. Prawdopodobnie ich magią jest odmienność od całej reszty. Mimo, że znani są już na całym świecie (tylko jakoś Polskę omijają ich sklepy...) to wciąż mają w sobie urok małej swojskiej firmy - gdzie założyciele nadal pracują aktywnie, myśląc nad nowymi wynalazkami, a nie liczą tylko wpływający hajs i kombinują jakby tutaj zarobić więcej. Ja przynajmniej tak to czuję.
Pewnie domyślacie się jaki jest mój werdykt dotyczący LUSHa? ;)

Firma bardzo mnie zaciekawiła swoją działalnością i produktami. Są źródłem inspiracji do robienia własnych kosmetyków, które byłyby zabawne! :3 Ciesze się, że istnieją jeszcze takie firmy. Czasem ilość połkniętych kijów i ekskluzywności wśród marek kosmetycznych mocno mnie drażni.

Oczywiście już poczyniłam kolejne zakupy. Tym razem online na spółkę z Gosią, która jest Cosmefreak, ale też LUSHfreak, jak ja ;)

Ach, te filtry z komórki...

Nie zdradzę Wam jakie produkty dokładnie zamówiłam. Moje były trzy (jeden podwójnie) i z pewnością wrzucę recenzję tych dziwnych wynalazków :3 Gosia na pewno też będzie pisać o swoich zakupach, więc śledźcie jej bloga :) Jak widzicie, paczka była wypełniona "chrupkami". Z początku myślałam, że to jakaś sztuczność, ale nie! To ECOFLO, wypełnienie robione ze skrobi ziemniaczanej, w pełni biodegradowalne. Można dodać do kompostu albo włożyć do doniczek z kwiatami - tak radzi LUSH.  Filozofia firmy zachowana nawet w takich detalach! Well done!


Jak macie szanse to poznawajcie LUSHa. Kto ma szczęście odwiedzić ich sklep niech to zrobi, a z pewnością znajdzie coś dla siebie lub na prezent dla każdego. Tyle ciekawych rzeczy w jednym miejscu, aż żal nie spróbować czegoś innego :3

środa, 15 maja 2013

"Im dalej w LUSH, tym..." Część trzecia - WICCY MAGIC MUSCLES Massage Bar



Pora na trzecią recenzję dotyczącą kosmetyków marki LUSH, których ostatnio używałam. Potem będzie pora na werdykt dotyczący całej firmy, który sobie w głowie i sercu przetrawiłam. Na koniec serii recenzji zostawiłam sobie...



Część III - WICCY MAGIC MUSCLES Massage Bar



Firma LUSH w swojej ofercie ma sporą ilość kostek do masażu. W moje ręce wpadło WICCY MAGIC MUSCLES - masełko stworzone do relaksowania naszych strudzonych, napiętych i obolałych mięśni. 

Dodatkowo dostałam specjalną puszką na przechowywanie - dopasowana jest do kilku różnych kostek, trzeba ją jednak dokupić osobno. Ułatwia przechowywanie, wygląda elegancko i jest wielorazowego użytku ;) Praktyczny gadżet, szczególnie na drogę albo prezent, ponieważ normalnie kostka byłaby zapakowana w papierową torebkę/folię (w zależności czy kupujemy w sklepie stacjonarnym, czy przez internet).

Po kilku dniach używania po napisie na naklejce nie było już śladu

Z czym to się je? Z jednej strony mamy gładką powierzchnię masła, zaś w drugiej zatopioną fasolę adzuki (tudzież aduki, jaki zwał tak zwał). Najpierw smarujemy się gładką stroną, aby później fundować sobie masaż wypustkami. Jeśli chodzi rozsmarowywanie to jest fantastyczne. Kostka pięknie sunie po skórze, zostawiając tłustą warstwę do rozsmarowania. Bajecznie :3 Przyjemnie nawilża i natłuszcza skórę, pozostawiając ją miękką.

Zapach... Ach, zapach... Myślę, że to jeden z tych, które można kochać albo nienawidzić. Ja szczerze pokochałam od pierwszego "wąchnięcia". Jednocześnie ciepły, korzenny i ożywczy, wszystko za sprawą naturalnych olejków. Trochę w stylu kremów na obolałe mięśnie, choć nie do końca. Nie ma w nim nic sztucznego mimo, że w składzie znajdziemy perfume. Utrzymuje się na skórze dosyć długo, szczególnie jeśli od razu po wysmarowaniu założymy na siebie ubrania. Wtedy będzie z nami cały dzień, głównie przy skórze. Sama potrafiłam dyskretnie unieść bluzkę przy dekolcie i "wwąchiwać" się  w ciągu dnia. Love ♥


Kostka służy do masażu, ale ja używałam jej do smarowania całego ciała. Skład aż się prosi dopisek "anti-cellulite", bo olejek z liści cynamonowca plus mięta plus fasolki to coś w sam raz do walki z tym i owym. Zdecydowanie może pomagać przy obolałych mięśniach. Pozostawia uczucie jednocześnie chłodu i ciepła, na szczęście w stopniu który jest przyjemny, a nie drażniący. Jeśli jednak zdecydujecie się pielęgnować nią całe ciało to... długo się nią cieszyć nie będziecie. Już przy 3 użyciu kostka pękła na pół, zaś przy piątym leciała z niej fasola i korzystanie było utrudnione...


Myślę, że starczy na jakieś 7 razy, w porywach do 9. Gdyby używać na specjalne okazje, bóle mięśni i małe partie ciała wyniki byłby lepszy. Kostka waży 70 gramów i nie występuje w większych wersjach.

Skład WICCY MAGIC MUSCLES: Fair Trade Organic Cocoa Butter, Aduki Beans, Shea Butter, Organic Jojoba Oil, Cinnamon Leaf Oil, Peppermint Oil, Extra Virgin Coconut Oil, *Cinnamyl Alcohol, *Cinnamal, *Coumarin, *Eugenol, *Isoeugenol, *Benzyl Benzoate, *Limonene, *Linalool, Perfume /*składniki występujące naturalnie w olejkach eterycznych

CENA:
Amsterdam: 11,15 € (ok. 46,50 zł - !!!); UK: 6,25 ₤ (ok. 30,73 zł)
Puszka:  2,05 € (ok. 8,55 zł); 2,95  ₤ (ok. 14,50 zł)

Tym razem na składzie i cenie nie skończę wywodu. Przy tym produkcie, uderzyła mnie europejska cena. Gdy zobaczyłam cenę w EURO zrobiłam oczy jak pięciozłotówki - WTF?! Prawie 50 zł za kostkę, na kilka użyć? What? Spojrzałam na skład. No litości, trochę masła kakaowego i shea, olej jojoba oraz garstka fasoli?! Oczywiście miło jest dostawać drogie prezenty, kto nie lubi dostać czasem czegoś ekstra? Jednak przez długi czas chodziłam z myślą, że LUSH to kompletny zdzieracz pieniędzy. 

Wgłębiłam się jednak w temat bardziej. Najpierw odkryłam, że ceny w Anglii są dużo mniejsze. 30 zł to już nie taki dramat. Firma oczywiście kupuje składniki hurtem i ma je taniej, ale nie każdy chce się bawić w robienie kosmetyków w domu. Dodatkowo doceniam fakt, że LUSH ma swoją fabrykę umiejscowioną w Anglii. Na ich Youtubie, możemy znaleźć filmiki z produkcji, rozmowy z pracownikami - sporo naszych rodaków znajduje tam zatrudnienie, co widać po naklejkach kto przygotowywał produkt. Wiele produktów robionych jest ręcznie. Domyślam się, że jak na tamtejsze warunku nie zarabia się kokosów, ale wciąż to nie chińska masówka. I dlatego wybaczam im ceny, choć żałuję, że nie ma dodatkowej manufaktury w Europie, wtedy ceny blisko nas byłyby niższe. Jeśli jednak będziecie w Anglii to warto sobie odłożyć troszkę dodatkowych pieniędzy na jakieś ciekawe zakupy!


Kostkę pokochałam i jeśli spodoba się komuś zapach to szczerze polecam. Ze smutkiem się z nią żegnam - jednak nie na długo, bo zrobię sobie kolejną sama :3

P.S. Mini Edit: Dostałam przykaz, żeby napisać, że "zapach jest miętowo-cynamonowy, bardzo intensywny, przy stosowaniu na cale ciało wręcz przytłaczający". Ja tego tak nie odczuwam, ale sponsor tego posta naciskał, abym to zawarła :P Pamiętajcie drodzy czytelnicy - Wasi życiowi partnerzy to najlepsi redaktorzy i krytycy w jednym ♥

niedziela, 12 maja 2013

"Im dalej w LUSH, tym..." Część druga - SUGAR SCRUB

Ruszam dalej w swojej analizie produktów, jak i marki LUSH. Zaczęłam z grubej (i długiej :P) rury, dlatego tym razem będzie trochę lżej. Przynajmniej taką mam nadzieję ;) Pora pod lupę wziąć kolejny kosmetyk.






Część II - SUGAR SCRUB


Dziś będzie o jednym z LUSHowych produktów do peelingu ciała, a mianowicie SUGAR SCRUBie. Jego kształt to wdzięczna półkula, ważąca 100 gramów i mieszcząca się zgrabnie w dłoni. Idea produktu jest banalna. Ma ścierać martwy naskórek, poprawiać krążenie krwi, a w efekcie sprawiać, że nasza skóra będzie gładka, jędrna i wolna od cellulitu. Generalnie - scrub jak scrub, nihil novi. Ale podanie całkiem przyzwoite.

Używanie może być lekko problematyczne. Sugerowane są dwa sposoby: masaż całym, namoczonym scrubem lub ułamywanie kawałów i nacieranie się nimi po namoczeniu. Mimo wskazówek, długo zastanawiałam się jak to "ugryźć". Ponieważ całość jest mocno zbita i twarda, postanowiłam wybrać sposób nr 1. Niestety szybko pożałowałam tej decyzji. Okazało się, że woda bardzo szybko robi papkę z tej niemalże kamiennej kostki. Dlatego użyłam tylko odrobiny, odłożyłam scruba z cichą nadzieją, że uda mi się go wysuszyć. Po dniu suszenia całość zaczęła wyglądać tak...


Przestało być już tak estetycznie... Chociaż była sucha wolałam nie trzymać takiej pre-wymoczonej kostki. Przyjęłam taktykę nr 2 - rozkruszyć i rozmoczyć całość.


Zdecydowanie lepszy pomysł, aż żałuję że nie zdecydowałam się na niego od początku. W ten sposób mogłabym używać scrubu więcej razy, bo w mniejszych ilościach. 

Jak jednak to wszystko sprawdziło się w praktyce? Kostka jest zrobiona z cukru i to czuć. Znacie to uczucie lepienia, kiedy ulejecie się sokiem? Albo lepiej - sok plus plaża. Klejący się piasek na skórze. Takie doznania czekają Was podczas użycia. Bardzo ostre tarcie połączone z przyklejaniem. Nie ma tutaj tłustości, śliskości niewiele. Ostry hardcore, mówię Wam. Wrażliwe skóry mogą trzymać się z dala od tego produktu, chyba że lubią takie zabawy. Ja dzielnie zniosłam ten masochizm. Jednak większą przyjemność sprawia mi miętowy scrub marki Eco Hysteria.

Kolejnym aspektem jest zapach, który jest... "taki se". Nie jest zły, ale nie jest fantastyczny. Głównie wyczuć go można podczas użycia, ale nie utrzymuje się na skórze. Poza syntetycznym zapachem w składzie znajdziemy świeży korzeń imbiru, olejek lawendowy oraz świeży... fenkuł. Nie wiem ile z Was miało styczność w życiu z fenkułem. Ja nie miałam - wiedziałam tylko, że takie coś istnieje. W sumie mieszanka zapachowa jednak jest dość oryginalna - korzenno-leśno-trawiasta. 

Skład SUGAR SCRUBu: Sugar, Sodium Bicarbonate, Cream of Tartar, Sodium Laureth Sulfate, Fresh Fennel, Fennel Oil, Lavender Oil, Fresh Ginger Root, Cocamide DEA, Lauryl Betaine, Limonene, Linalool, Perfume, Chlorophyllin

Cienko. Zaczyna się od SLESu*, moim zdaniem zupełnie zbędnego w produkcie, który w praktyce nie daje piany. Więc po kij go używać? Następnie Cocamide DEA - składnik, który ma również pomagać przy pienieniu, ale i emulsjach. Znów składnik kompletnie zbędny, badania wskazują kancerogenność i powodowanie uczuleń. I po co LUSH? Po co? Przecież produkt końcowy nawet się nie pieni przy użyciu... *facepalm* Było sporo dobrego, ale jest też złego. Szału nie ma, oklasków nie będzie.

CENA:
Amsterdam: 5,25 € (ok. 21,75 zł - cena zabójcza!); UK: 2,75 ₤ (ok. 13.47 zł - cena mniej zabójcza)

Produkt słaby, nie wart swojej ceny w euro... Meh... A szkoda, potencjał był.

* Wspomniałam o nim w poprzednim poście. Dodatkowo, po raz kolejny zapraszam do listy składników u Arsenic ;)

niedziela, 5 maja 2013

Make up! - Pink Doll Lips

Po tych wszystkich poważnych i strasznie długich postach pora na coś lekkiego! :3

Uwielbiam makijaże, choć wciąż wstydzę się je pokazywać. Mam też problemy ze zrobieniem dobrych zdjęć, ale muszę trenować. Zbliżają się 2 drobne konkursy w których chcę wziąć udział, więc nie ma co odkładać prób w nieskończoność :)

Najpierw coś bardzo minimalistycznego, ale z efektem MAX! Ze wszystkich gazet trąbią, że pora na ostro różowe usta. Postanowiłam zaryzykować i zupełnie wpadłam :3


Uważam, że cała sztuka z tym makijażem to zrobienie prawie niczego na powiekach, ale za to "dowalenie" odbiorcy swoimi ustami.


Dla tych z Was, które lubią wszystko wiedzieć, dorzucam przegląd czego użyłam. Kolorówka minus BB Cream, korektor i puder:


Od lewej: Paletka Sleek i-Divine wersja Storm, Tusz Avon Infinitize kolor Black, kredka Avon (brązowa, z drugiej strony ma cień, niedostępna już, nazwy nie pamiętam), Delia Onyx Eyebrows Gel Corrector 3in1 kolor brązowy, cień do brwi i bronzer produkcji własnej oraz oczywiście...

Moja nowa miłość. Ostro różowa szminka Avon Color Trend w kolorze Doll Pink. Marzyłam o szmince w takim abstrakcyjnym kolorze. Zaryzykowałam, zamówiłam i wpadłam po uszy. Gdybym mogła używałabym codziennie. No może co drugi dzień ;) Kolor obłędy, konsystencja miodzio, krycie stulecia. Działa też jak lip tint - gdy zaczyna się ścierać nie jest to bardzo widoczne ponieważ nasze usta są zabarwione tym odcieniem. Nie ma drobinek, nie jest perłowa. Boska! ♥ Co podoba mi się dodatkowo to fakt, że świetnie komponuje się z żywymi kolorami lakierów.

Na paznokciach Avon Nailwear Pro+ kolor Inspire

Moim zdaniem każdy z tych kolorów będzie świetnie komponował się z tą szminką, choć pomarańcz wybrałabym bardziej oranżową. Brakuje tu jeszcze turkusów i limonek. Pastele jak widać też dają radę! Chyba tylko różowy bym sobie odpuściła, aby uniknąć efektu total Barbie pink.

Oranż to także moje marzenie na ustach, więc jeśli znacie jakąś fajną szminkę w rozsądnej cenie to piszcie w komentarzach! Dla sprecyzowania, szminki MACa nie są w rozsądnych cenach :P

I jak to się prezentuje? Jest bardzo źle czy tylko trochę? :3

piątek, 3 maja 2013

"Im dalej w LUSH, tym..." Część pierwsza - SWEETIE PIE Shower Jelly

Kto śledzi mojego Facebooka ten wie, że ostatnio otrzymałam wspaniały prezent z Amsterdamu od mojego chłopaka: kilka kosmetyków z LUSHa! Zrobił nawet specjalnie zdjęcie sklepu ;)

Z tego miejsca po raz tysięczny mu bardzo dziękuję. W ten sposób nie tylko dostałam intrygujące kosmetyki, ale i ciekawy temat do opisania tutaj. Jak się okazało temat rzekę, który potrafił w nas wzbudzić długie, górnolotne dyskusje (w tej chwili mogę ten czas liczyć już w godzinach). To tylko potwierdziło moją decyzję o serii postów nie tylko na temat tych kosmetyków, ale i całej firmy - w moim skromnym odbiorze.


środa, 1 maja 2013

{ TUTORIAL } Jak robić zakupy na eBayu?

Właściwie trochę jest mi trochę głupio wrzucając ten tutorial. Mam nadzieję, że nikt z Was nie myśli sobie: "Ja pier...papier, co ona wrzuca, przecież to wszyscy wiedzą" albo "Czy ona ma nas za idiotów?". Zauważyłam, że pod moim postem na temat zakupów z Chin na eBayu, sporo osób było zainteresowanych przewodnikiem po zakupach na tej międzynarodowej platformie. Gdzie jeśli czegoś nie da się znaleźć to znaczy, że nie istnieje. Albo my nie umiemy szukać. Dlatego dziś zbiór informacji o tym gdzie, co i jak, żeby nasze portfele jeszcze bardziej chudły :P

Jeśli wpadniecie w eBayoholizm, tak mogą wyglądać Wasze wieczory!

Z tego miejsca mogę Was ostrzec - ten post ma masę screenshotów i sporo opisów. Kto przeczyta do końca otrzyma uśmiech prezesa odciśnięty w betonie uzbrojonym po zęby :3 A uwierzcie mi... sporo się nad nim napracowałam!