Koreańskie kosmetyki w moim życiu tworzą sinusoidę. W jednym momencie rzucam się na nie i kupuję tonami, a po jakimś czasie uspokajam i pasuję z zakupami.
Jestem znów na fali. Utrzymuje się ona całkiem długo. W ten sposób mogłam przetestować trochę ciekawych wynalazków - a uwierzcie mi - there's some crazy shit out there!
I nie mogłabym się cieszyć bardziej z tego powodu! Dziś - czyścimy nasze kochane facjaty!
Pewnego dnia postanowiłam poczuć trochę wykwintnej, wyszukanej techniki pielęgnacji stosowanej przez Azjatki. Wierzcie lub nie, ale ilość kosmetyków i kroków pielęgnacji poranno-wieczornej w tamtych regionach jest porażająco ogromna. U nas szczytem potrafi być to, że kobieta użyje toniku przed nałożeniem kremu do twarzy. Wiem, że tutaj - na blogach kosmetycznych - jest to nie do pomyślenia, ale jednak. W rzeczywistości kobiety do pewnego momentu używają jednego kremu do twarzy. Potem stuknie im 30stka/40stka i rzucają się jak oszalałe na wszystko co ma magicznie cofnąć im rocznik na liczniku.
W Azji za to nie ma zmiłuj. Toniki, sera (tudzież serumy - moja wymyślona liczba mnoga), esencje, peelingi, olejki, masaże, jogi twarzy, maski na noc, maski w płatach - You name it, a na pewno to tam istnieje i jest stosowane z namaszczeniem. Moją uwagę przyciągnął jeden z tego typu wynalazków, czyli... CLEANSING FOAM.
Tłumacząc nazwę wyszłaby nam "Czyszcząca piana". Powiecie więc: Hej, u nas też są pianki oczyszczające, i to od wielu wielu lat! O nie, to zupełnie inna para kaloszy.
Cleansing Foam to coś co w swojej konsystencji (i troszeczkę sposobie używania) kojarzy mi się z kremem do golenia. Idea jest prosta: niewielką ilość wyciskamy na mokre dłonie i masujemy, żeby uzyskać dużo gęstej piany. Po chwili dodajemy jeszcze trochę wody i ponawiamy proces. Im więcej piany tym lepiej. Niektórzy nawet używają do tego specjalnych siateczkowych gąbek. W końcu, cała ta piana ląduje na naszej gębie, masujemy naszą wcześniej oczyszczoną z makijażu twarz i zmywamy. W idealnym świecie masowanie pianą powinno trwać jakieś 5 minut, ale umówmy się - Ain't nobody got time for that!
Cały ten proces ma pomóc nam dokładnie oczyścić naszą skórę, wszystkie pory, zmyć ew. pozostałości makijażu. Jednak dzięki temu, że uzyskujemy pianę, całość ma być delikatna, nie wysuszać skóry, ma nawet pomóc nam zbytnio jej nie "naciągać" podczas mycia.
Wynalazek ten wydał mi się na tyle ciekawy, że postanowiłam sprawdzić go na własnej skórze. Moim weapon of choice okazała się linia EVERY MONTH CLEANSING FOAM marki ETUDE HOUSE.
Cała seria składa się z 12 różnych Cleasing Foamów (Dokładnie tak - DWUNASTU! sic!). Dlaczego aż tylu? Bo dlaczego nie! Dobra - tak serio to ich koncepcją jest fakt, że każdego miesiąca nasza skóra ma potrzebować czegoś innego. Oczywiście dwanaście różnych produktów ma nam pomóc wybrać idealny dla nas i naszej cery.
Z tej porażającej ilości wersji, możemy wyróżnić trzy kategorie konsystencji:
Marka stworzyła więc trzy myjące bazy, do których dodawała inne ekstrakty, aby uzyskać dwanaście pianek myjących. A ja, nie byłabym sobą, gdybym nie wybrała tych najdziwniejszych.
Pierwszym Cleansing Foamem, na który się zdecydowałam się był kwiecień, czyli piękna cyferka 4. Jak tu nie ulec czemuś co ma zawierać w sobie cytrynę oraz czosnek. Tak jest proszę Państwa - czosneczek i cytrynka, mieszanka co najmniej idealna na aktualną pogodę i porę roku.
"Ta oczyszczająca pianka, dzięki ekstraktom z cytryny i czosnku, rozświetla poszarzałą skórę, będąc idealnym rozwiązaniem dla zanieczyszczonej, wiosennej cery. Oczyść swoją skórę świeżą cytryną i czosnkiem, aby rozświetlić swoją twarz" - poezja w wolnym tłumaczeniu Kuny Domowej.
Jako drugi wybór poszłam w coś bardziej klasycznego, czyli sierpień (numero 8). A co kojarzy nam się z sierpniem? Moje urodziny! Jednak nie ma tam ekstraktu ze mnie, a z borówek (albo jagód, jak kto woli).
"Ta oczyszczająca pianka sprawia, że skóra jest rozświetlona, a ekstrakt z borówki dostarcza skórze energii" - tutaj krócej, ale też w moim tłumaczeniu.
Obie te pianki bazowały na tym samym składzie, który zaliczę do kategorii nr 2, czyli kremowej.
Dla ciekawych oczywiście wklejam składy. Skład wszystkich pozostałych wersji (oraz innych kosmetyków ze stajni ETUDE HOUSE) możecie znaleźć na ich oficjalnej, anglojęzycznej stronie.
Skład Cytrynko-czosneczku (nr 4): WATER, GLYCERIN, STEARIC ACID, MYRISTIC ACID, PEG-32, POTASSIUM HYDROXIDE, LAURIC ACID, COCAMIDOPROPYL BETAINE, PEG-100 STEARATE, GLYCERYL STEARATE, CITRUS MEDICA LIMONUM (LEMON) FRUIT EXTRACT (8ppm), ALLIUM SATIVUM (GARLIC) BULB EXTRACT(10ppm), VACCINIUM MYRTILLUS FRUIT/LEAF EXTRACT, AMPELOPSIS JAPONICA ROOT EXTRACT, CHAMAECYPARIS OBTUSA LEAF EXTRACT, SACCHARUM OFFICINARUM (SUGAR CANE) EXTRACT, CARICA PAPAYA (PAPAYA) FRUIT EXTRACT, ALLIUM CEPA (ONION) BULB EXTRACT, CITRUS AURANTIUM DULCIS (ORANGE) FRUIT EXTRACT, ACER SACCHARUM (SUGAR MAPLE) EXTRACT, POLYQUATERNIUM-7, PEG-14M, DISODIUM EDTA, SODIUM HYDROXIDE, SODIUM BENZOATE, FRAGRANCE
Skład Boróweczko-jagody (nr 8): WATER, GLYCERIN, STEARIC ACID, MYRISTIC ACID, PEG-32, POTASSIUM HYDROXIDE, LAURIC ACID, COCAMIDOPROPYL BETAINE, PEG-100 STEARATE, GLYCRYL STEARATE, VACCINIUM ANGUSTIFOLIUM (BLUEBERRY) FRUIT EXTRACT(20ppm), POLYQUATERNIUM-7, DISODIUM EDTA, PEG- 14M, SODIUM HYDROXIDE, BUTYLENE GLYCOL, SODIUM BENZOATE, FRAGRANCE
Co ciekawe, jeśli przejrzycie te składy to wersja nr 8 zawiera jedynie ekstrakt z borówki, zaś wersja nr 4 została napakowana w o wiele więcej rzeczy niż tylko cytryna i czosnek.
Zanim przejdę do finału, czyli jak faktycznie zadziałały te wynalazki na mnie, muszę powiedzieć coś o opakowaniach. Korea... Ach Korea... Ach Azja... Tylko wy potraficie sprawić, że nudny kosmetyk codziennego użytku staje się słodkim gadżetem, na widok którego moja gęba sama się uśmiecha. Musicie przyznać, to cholerstwo jest co najmniej słodkie. Piękne cyferki, urocze owocki, malutka rysowana dziewczynka. Aż chce się używać!
Dobra - macie rację - pora na najważniejsze, czyli wrażenia z użycia.
Obie pianki nie są mocno perfumowane, ale czuć w nich ten specyficzny, syntetyczny aromacik owoców, czyli odpowiednio cytryny i randomowych "jagód". Muszę Was też zawieźć. Wersja z czosnkiem nie miała w sobie aromatu czosnku.
Piana, którą widzicie na zdjęciu to tylko przykład ile można jej wytworzyć z tak malutkiej ilości wielkości groszku. Gdybym się do tego bardziej przykładała, byłoby jej przynajmniej dwa-trzy razy więcej. Używałam jej zawsze na skórę oczyszczoną mleczkiem, płynem micelarnym albo olejem myjącym. I powiem szczerze - dla mnie to idealny finał oczyszczania skóry wieczorem. Twarz jest dzięki temu czysta, świeża, ale nie ściągnięta. To zupełnie inne uczucie niż kiedy używam naturalnego albo tradycyjnego żelu do mycia. Skóra po myciu świetnie pracuje z kremem, który potem nałożę. Nic co było w składzie nie zapychało mojej skóry, ani nie tworzyło na niej niepotrzebnego filmu. Oczywiście, wszystkie te cudowne ekstrakty zbytnio nie zrobiły różnicy, aczkolwiek odnoszę wrażenie, że denerwujące mnie wągry na nosie stały się ciut mniej widoczne. Przy porannym myciu pozostaję jednak przy czymś lekkim i nienachalnym, jak wciąż polecane przeze mnie żele do mycia z Sylveco (o nich tutaj i tutaj).
Jedno opakowanie Cleansing Foam'u z ETUDE HOUSE wystarcza spokojnie na jakieś... 4-5 miesięcy! To jeden z tych produktów, który nigdy się nie kończy. Jeśli połączymy to z ceną, która wynosi jakieś 25-30 zł (w zależności od kursu dolara i sprzedawcy) to musicie przyznać, że oferta jest całkiem niezła.
Aż ciekawi mnie w którym momencie nasze "zachodnie" marki podłapią ten pomysł. Skoro były już BB cream'y, skoro zaczynają się pojawiać BB cream'y w formie coushion (wygooglujcie sobie jeśli nie wiecie o czym mówię), coraz więcej też olejków do mycia twarzy... Miejmy tylko nadzieję, że jak już podłapią pomysł, to nie spierdolą go jak większości "kremów BeBe", które z oryginałem mają nic wspólnego. Tak wiem, że padło brzydkie słowo na S, ale jak wspominałam dawno temu, nie zamierzam ich omijać.
W Azji za to nie ma zmiłuj. Toniki, sera (tudzież serumy - moja wymyślona liczba mnoga), esencje, peelingi, olejki, masaże, jogi twarzy, maski na noc, maski w płatach - You name it, a na pewno to tam istnieje i jest stosowane z namaszczeniem. Moją uwagę przyciągnął jeden z tego typu wynalazków, czyli... CLEANSING FOAM.
Tłumacząc nazwę wyszłaby nam "Czyszcząca piana". Powiecie więc: Hej, u nas też są pianki oczyszczające, i to od wielu wielu lat! O nie, to zupełnie inna para kaloszy.
Cleansing Foam to coś co w swojej konsystencji (i troszeczkę sposobie używania) kojarzy mi się z kremem do golenia. Idea jest prosta: niewielką ilość wyciskamy na mokre dłonie i masujemy, żeby uzyskać dużo gęstej piany. Po chwili dodajemy jeszcze trochę wody i ponawiamy proces. Im więcej piany tym lepiej. Niektórzy nawet używają do tego specjalnych siateczkowych gąbek. W końcu, cała ta piana ląduje na naszej gębie, masujemy naszą wcześniej oczyszczoną z makijażu twarz i zmywamy. W idealnym świecie masowanie pianą powinno trwać jakieś 5 minut, ale umówmy się - Ain't nobody got time for that!
Cały ten proces ma pomóc nam dokładnie oczyścić naszą skórę, wszystkie pory, zmyć ew. pozostałości makijażu. Jednak dzięki temu, że uzyskujemy pianę, całość ma być delikatna, nie wysuszać skóry, ma nawet pomóc nam zbytnio jej nie "naciągać" podczas mycia.
Wynalazek ten wydał mi się na tyle ciekawy, że postanowiłam sprawdzić go na własnej skórze. Moim weapon of choice okazała się linia EVERY MONTH CLEANSING FOAM marki ETUDE HOUSE.
Cała seria składa się z 12 różnych Cleasing Foamów (Dokładnie tak - DWUNASTU! sic!). Dlaczego aż tylu? Bo dlaczego nie! Dobra - tak serio to ich koncepcją jest fakt, że każdego miesiąca nasza skóra ma potrzebować czegoś innego. Oczywiście dwanaście różnych produktów ma nam pomóc wybrać idealny dla nas i naszej cery.
Z tej porażającej ilości wersji, możemy wyróżnić trzy kategorie konsystencji:
- najbardziej zbliżoną do kremu do golenia
- kremową
- przypominającą w konsystencji klasyczny żel do mycia twarzy.
Marka stworzyła więc trzy myjące bazy, do których dodawała inne ekstrakty, aby uzyskać dwanaście pianek myjących. A ja, nie byłabym sobą, gdybym nie wybrała tych najdziwniejszych.
Pierwszym Cleansing Foamem, na który się zdecydowałam się był kwiecień, czyli piękna cyferka 4. Jak tu nie ulec czemuś co ma zawierać w sobie cytrynę oraz czosnek. Tak jest proszę Państwa - czosneczek i cytrynka, mieszanka co najmniej idealna na aktualną pogodę i porę roku.
"Ta oczyszczająca pianka, dzięki ekstraktom z cytryny i czosnku, rozświetla poszarzałą skórę, będąc idealnym rozwiązaniem dla zanieczyszczonej, wiosennej cery. Oczyść swoją skórę świeżą cytryną i czosnkiem, aby rozświetlić swoją twarz" - poezja w wolnym tłumaczeniu Kuny Domowej.
Jako drugi wybór poszłam w coś bardziej klasycznego, czyli sierpień (numero 8). A co kojarzy nam się z sierpniem? Moje urodziny! Jednak nie ma tam ekstraktu ze mnie, a z borówek (albo jagód, jak kto woli).
"Ta oczyszczająca pianka sprawia, że skóra jest rozświetlona, a ekstrakt z borówki dostarcza skórze energii" - tutaj krócej, ale też w moim tłumaczeniu.
Obie te pianki bazowały na tym samym składzie, który zaliczę do kategorii nr 2, czyli kremowej.
Dla ciekawych oczywiście wklejam składy. Skład wszystkich pozostałych wersji (oraz innych kosmetyków ze stajni ETUDE HOUSE) możecie znaleźć na ich oficjalnej, anglojęzycznej stronie.
Skład Cytrynko-czosneczku (nr 4): WATER, GLYCERIN, STEARIC ACID, MYRISTIC ACID, PEG-32, POTASSIUM HYDROXIDE, LAURIC ACID, COCAMIDOPROPYL BETAINE, PEG-100 STEARATE, GLYCERYL STEARATE, CITRUS MEDICA LIMONUM (LEMON) FRUIT EXTRACT (8ppm), ALLIUM SATIVUM (GARLIC) BULB EXTRACT(10ppm), VACCINIUM MYRTILLUS FRUIT/LEAF EXTRACT, AMPELOPSIS JAPONICA ROOT EXTRACT, CHAMAECYPARIS OBTUSA LEAF EXTRACT, SACCHARUM OFFICINARUM (SUGAR CANE) EXTRACT, CARICA PAPAYA (PAPAYA) FRUIT EXTRACT, ALLIUM CEPA (ONION) BULB EXTRACT, CITRUS AURANTIUM DULCIS (ORANGE) FRUIT EXTRACT, ACER SACCHARUM (SUGAR MAPLE) EXTRACT, POLYQUATERNIUM-7, PEG-14M, DISODIUM EDTA, SODIUM HYDROXIDE, SODIUM BENZOATE, FRAGRANCE
Skład Boróweczko-jagody (nr 8): WATER, GLYCERIN, STEARIC ACID, MYRISTIC ACID, PEG-32, POTASSIUM HYDROXIDE, LAURIC ACID, COCAMIDOPROPYL BETAINE, PEG-100 STEARATE, GLYCRYL STEARATE, VACCINIUM ANGUSTIFOLIUM (BLUEBERRY) FRUIT EXTRACT(20ppm), POLYQUATERNIUM-7, DISODIUM EDTA, PEG- 14M, SODIUM HYDROXIDE, BUTYLENE GLYCOL, SODIUM BENZOATE, FRAGRANCE
Co ciekawe, jeśli przejrzycie te składy to wersja nr 8 zawiera jedynie ekstrakt z borówki, zaś wersja nr 4 została napakowana w o wiele więcej rzeczy niż tylko cytryna i czosnek.
Zanim przejdę do finału, czyli jak faktycznie zadziałały te wynalazki na mnie, muszę powiedzieć coś o opakowaniach. Korea... Ach Korea... Ach Azja... Tylko wy potraficie sprawić, że nudny kosmetyk codziennego użytku staje się słodkim gadżetem, na widok którego moja gęba sama się uśmiecha. Musicie przyznać, to cholerstwo jest co najmniej słodkie. Piękne cyferki, urocze owocki, malutka rysowana dziewczynka. Aż chce się używać!
Dobra - macie rację - pora na najważniejsze, czyli wrażenia z użycia.
Obie pianki nie są mocno perfumowane, ale czuć w nich ten specyficzny, syntetyczny aromacik owoców, czyli odpowiednio cytryny i randomowych "jagód". Muszę Was też zawieźć. Wersja z czosnkiem nie miała w sobie aromatu czosnku.
Jedno opakowanie Cleansing Foam'u z ETUDE HOUSE wystarcza spokojnie na jakieś... 4-5 miesięcy! To jeden z tych produktów, który nigdy się nie kończy. Jeśli połączymy to z ceną, która wynosi jakieś 25-30 zł (w zależności od kursu dolara i sprzedawcy) to musicie przyznać, że oferta jest całkiem niezła.
Aż ciekawi mnie w którym momencie nasze "zachodnie" marki podłapią ten pomysł. Skoro były już BB cream'y, skoro zaczynają się pojawiać BB cream'y w formie coushion (wygooglujcie sobie jeśli nie wiecie o czym mówię), coraz więcej też olejków do mycia twarzy... Miejmy tylko nadzieję, że jak już podłapią pomysł, to nie spierdolą go jak większości "kremów BeBe", które z oryginałem mają nic wspólnego. Tak wiem, że padło brzydkie słowo na S, ale jak wspominałam dawno temu, nie zamierzam ich omijać.
Brzmi co najmniej ciekawie! Miałam kiedyś tego typu pianki (Hada Labo i Kose, o ile dobrze pamiętam), dziwna to konsystencja i najlepiej się z nią pracuje za pomocą siateczki do spieniania (tworzy niesamowite ilości pianki o konsystencji bitej śmietany). Te, które wypróbowałam, jednak niemiłosiernie wysuszały i napinały moją skórę, więc nie wracałam do tego typu kosmetyków.
OdpowiedzUsuńWidziałam te siateczki! To właśnie o nie chodziło mi w poście ;)
UsuńMyślę, że z takimi kosmetykami to zawsze rozchodzi się o rodzaj cery. Przy mojej mieszanej (przetłuszczający nos + reszta normalna) działa akurat super.
Pianki do mycia twarzy to u mnie podstawa. :) Zarówno koreańskie, jak i japońskie.
OdpowiedzUsuńHigh five!
UsuńKiedyś miałam taki napad na kosmetyki koreańskie (wszystko przez t opakowania <3) ale nie sprawdzały się one u mnie tak super, jak pielęgnacja naturalna i zostałam tylko przy kremach BB :)
OdpowiedzUsuńWłaśnie sobie tak próbuje przypomnieć, ale ja chyba nigdy nie trafiłam na jakiegoś szczególnego bubla. Jeden tint do ust był koszmarny. O i jedna kredka do brwi. A reszta całkiem przyzwoicie w kierunku dobrze. Ale czuje, że póki co (wraz ze zmniejszoną wydolnością portfela) mój szał spada :P
UsuńKuna wróciła!
OdpowiedzUsuń