piątek, 28 czerwca 2013

"Wlej, wsyp, wstrząśnij", czyli robimy serum z kolorówki.com

KWESTIA JĘZYKOWA: Będę w tym poście używać nieodmienionego w liczbie mnogiej słowa "serum". Opcja "sera", szczególnie w piśmie, jakoś tak... No, nie pasuje mi. W ogóle pewnie będę unikać liczby mnogiej dla świętego spokoju.

Zacznę od ogromnych podziękowań. Dla kogo? Dla Was! Dla tych, którzy czytają co piszę i komentują! Wciąż jestem w ciężkim szoku, jak wiele osób skomentowało poprzedni post. Dziękuje Wam strasznie! To dla mnie duża motywacja, aby wreszcie poświęcać coraz więcej czasu blogowi.

Wcześniej siedziałam ciągle w LUSHu, teraz siedzę ciągle w kolorówce.com... Cóż, jak się na coś zafiksuję to nie ma zmiłuj, będę to wałkować non-stop! Wynotowane mam jeszcze X postów, które muszę napisać, łącznie z tutorialem PayPalowym :P Na szczęście ostatecznie skończyłam studia, więc przynajmniej jeden obowiązek, odciągający mnie od pisania, mogę skreślić z listy.

Pisałam już Wam o tym, jak to prostą metodą robiłam krem z kolorówki. Całość była banalna i jeśli ktoś jeszcze się zastanawia nad tym, czy brać dla siebie taki zestaw to niech bierze bez gadania! KAŻDY sobie z tym poradzi. Poradzi sobie również ze zrobieniem jakiegokolwiek serum, dostępnego w asortymencie sklepu. 

Już prawie miesiąc temu zrobiłam sobie dwa rodzaje serum z gotowych, kolorówkowych zestawów. Nigdy wcześniej nie używałam takowych specyfików - traktowałam je, jak zbędną fanaberię. Ewentualnie, jako produkt skierowany do kobiet 40+. O, jakże się myliłam...! Oczywiście dostępny jest spory asortyment tego rodzaju kosmetyków. Ponownie dla każdego coś miłego, więc warto się rozejrzeć. Ceny bardzo przystępne - najtańszy zestaw kosztuje 20,40 zł, zaś najdroższy 34,50 zł. 

Kosmetyki, które przygotowywałam to dwufazowe serum z witaminą C 10% oraz serum modelujące biust z algami, fitohormonami, nanokoloidami złota i kofeiną. Oba produkty napakowane są dobrymi składnikami, które mają pomagać naszej biednej skórze. Obiecuję, że oba przedstawię dokładniej, gdy będę je recenzować. Dzisiaj chcę Wam pokazać, że zrobienie serum jest jeszcze łatwiejsze, niż zrobienie kremu metodą prostą! Jak boniedydy, true story i serio serio!


Jak zawsze dostajemy pięknie spakowany i podzielony zestaw. Każdy składnik jest grzecznie włożony do swojego opakowanka, każdy podpisany, każdy dokładnie odmierzony. Informacje dotyczące wszystkich półproduktów oraz sposób wykonania znajdujemy na dodatkowej kartce. Jest to coś co baaardzo lubię w zestawach z kolorówki. Zamawiasz i wszystko jest podane na tacy. Nawet naklejka na gotowy produkt.

A jak jest z wykonaniem? Do buteleczki wsypujemy kilka składników - najłatwiej przez ucięty rożek torebki strunowej. Następnie wlewamy kilka płynów, dodajemy jeśli chcemy konserwant (co też poczyniłam), zakręcamy i wstrząsamy. Odstawiamy na godzinkę, żeby proszkowe składniki się porozpuszczały. Znów wstrząsamy, odkręcamy, dolewamy połowę kwasu hialuronowego oraz D-pantenol (trochę zdradzę Wam skład, a co tam). Zakręcamy i potrząsamy kilkakrotnie. Gdy serum spłynie z szyjki buteleczki z aplikatorem lejemy resztę kwasu hialuronowego. AGAIN zakręcamy i wstrząsamy. KONIEC.

Trochę wsypywania, trochę dolewania i trochę wstrząsania. Chwila roboty i bum! Serum gotowe! Gdybym robiła filmiki (o czym kiedyś myślałam, ale nie chcę być posądzona o plagiatowanie Arsenic) to wyglądałoby to efektowniej niż na tych kilku zdjęciach. Trudno jest samej sobie zrobić zdjęcie wsypywania proszku do butelki ;) Ale jest to właśnie tak proste i szybkie.


W przypadku serum z wit. C proces produkcji był "trudniejszy" - o tyle trudniejszy, o ile trudniejsze jest zrobienie herbaty z cukrem od tej bez cukru. Znów wlewanie, mieszanie, dosypywanie, wstrząsanie. Z tą różnicą, że potem trzeba było przelać z buteleczki roboczej do końcowego opakowania.

Żeby nie było tak słodko-pierdząco to przyznam, że był jeden wypadek. Buteleczka do której miałam wlewać składniki była za mała. Widać to na dolnym, środkowym obrazku, gdzie ewidentnie mi się "ulało". Szybko skontaktowałam się ze sklepem, żeby spytać o co chodzi i okazało się, że cóż... Ludzki błąd przy pakowaniu - dodano wodę w za małej buteleczce, zwykle pakowana jest w większą. Przepraszano mnie wiele razy, ja tam jednak urazy nie miałam. Gdyby wszystkie firmy miały takie podejście do klienta to świat byłby piękniejszy! Uwierzcie mi na słowo. Jeśli kiedykolwiek będziecie chciały coś kupować w kolorówce to gwarantuje Wam, że obsługa będzie przednia, bardzo pomocna i "frontem do klienta".  Pewnie gdybym chciała to dostałabym nowy zestaw, ale po co?

Produkt końcowy jest w najlepszym porządku. Podejrzewałam, że ulało się trochę konserwantu, więc dolałam dodatkowe dwie kropelki swojego własnego (kolorówka.com używa FEOGu, który sama posiadam).

I tak to, pokrótce, opisałam Wam moje serumowe przygody. Jak się sprawdzają? Teraz, kiedy używam już obu produktów od miesiąca, mogę wreszcie napisać ich recenzję. To już jednak historia na kolejny wpis... Ale zdradzę Wam, że doznałam ciężkiego szoku! 

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Cienie Lily Lolo, a raczej Trolololo

Dziś będziemy dużo analizować i liczyć, aby pokazać jak cudownie działa marketing.

Odkąd zainteresowałam się kosmetykami mineralnymi, wiedziałam o istnieniu marki Lily Lolo. Dla osób niezorientowanych wytłumaczę - firma produkuje tego właśnie rodzaju kosmetyki: podkłady, cienie, korektory, bronzery itp. itd. 

Szybko odkryłam, że ich produkty są drogie. 10 gramowy podkład kosztuje tam aż 70 zł, a mówiąc krótko, składem nie powala. Nie to, że jest zły, ale nie ma w sobie nic poza bardzo podstawowym składem. U Arsenic oczywiście przeczytałam dokładne porównanie samorobionego podkładu z kolorówki.com  z tym marki Lily Lolo (łącznie ze sfilmowanym całym procesem produkcji własnego kosmetyku). Tam za 30 zł mamy 12 gramów na pełnym wypasie. Serio!

Dla nieprzekonanych, wykonam nawet analizę wraz ze skomplikowanymi wyliczeniami:

Skład każdego podkładu Lily Lolo to Mica (CI77019) i Tlenek Cynku (CI77497). Dodatkowo zawierają coś dla koloru i krycia czyli Dwutlenek Tytanu (CI77891) i Tlenki Żelaza (tutaj dużo różnych odcieni, generalnie bazujących na beżo-brązach ale wszystkie mają ten sam "skład" CI77491, CI77492, CI77499).

Te "CI" z numerkami w nawiasach to pozycja składnika w Międzynarodowym Indeksie Barw, który klasyfikuje również wszelakie pigmenty mineralne. Możecie sobie sprawdzić na stronie kolorówki oraz angielskiej stronie Lily Lolo, że są to dokładnie te same półprodukty.

Koszt składników na 10 gramów wyniósłby:
9,18 za 7,5 grama Miki
+ 3,13 za 2,5 grama Tlenku Cynku
+ 5,65 za 5 ml Dwutlenku Tytanu - trochę by zostało
+ 2,49 za 2,5 ml dowolnego Tlenku Żelaza
+ 3,61 za opakowanie 40 ml z sitkiem (nie tak fikuśne jak Lily Lolo, ale jakieś trzeba dla zasady dodać)
____________________________________
SUMA: 24,06

Mamy tutaj prawie 1/3 ceny z Lily Lolo. A jest to cena dla osób prywatnych, nie dla firmy kupujących wszystko hurtowo, pewnie za połowę tego co ja wyliczyłam. Za 29,90 mamy zestaw do zrobieniu podkładu w kolorówce.com, ze składem przebijającym LL o głowę.

Ja tam widzę tutaj lekkie przegięcie tego i owego. Oczywiście, ja rozumiem - to przecież "tylko" 70 zł, a on taki wydajny jest i w ogóle. Jasne, rozumiem. Jak ktoś chce wydać pieniądze to przecież nie złapię go za rękę, ale popukam się w głowę, bo już taka moja natura. W momencie gdy widzę, że coś można mieć taniej, a jest dokładnie takim samym produktem, to wybieram opcję ekonomiczną. Przecież "skoro nie widać różnicy, to po co przepłacać?".

Jest jednak coś co mnie rozsierdziło już do granic możliwości. Miałam ostatnio okazję "zmacać" kilka cieni Lily Lolo. Moją uwagę przykuł Witchypoo w kolorze matowej czerni. Gdy nasypałam sobie odrobinę na rękę coś mi nie pasowało. Przecież ja to skądś znam... Szybko zerknęłam na skład, przejrzałam internet i z jednej strony chciałam się śmiać, a z drugiej kogoś zastrzelić.




Cień ten składa się tylko i wyłącznie z tlenku żelaza nr CI77499, czyli Czerni Żelazowej...
Cień kosztuje 30 zł. Wagowo to 4 gramy.

Koszt 5 ml na kolorówce.com (przybliżonej objętości) to 5,33 zł.

Wiem, że możecie powiedzieć, że jestem strasznie "pro-kolorówkowa". Kłócić się i zaprzeczać nie będę, bo tak właśnie jest. Ale chyba nikt mi nie powie, że sprzedawanie takiego pigmetu, w takiej cenie to nie jest zdzierstwo. Nie ma tu żadnych dodatkowych składników, żadnej specjalnej magii. Ot sam czysty pigment w fancy opakowaniu.








Przeglądałam trochę więcej i znalazłam kolejny odpowiednik o identycznym składzie. Cień Khaki Sparkle, który okazuje się być identyczny jak Antique Gold. Piękny kolor za jedyne 5,99 zł na kolorówce.com, zamiast 30 z LL.

Świetnie się nakłada, ma piękną podstawę z koloru brązowo-khaki i złoty połysk. Jak zwykle trudno jest oddać wielowymiarowość tego koloru na zdjęciu. Zakochałam się jak tylko go zobaczyłam.












Dodatkowo zauważyłam, że błyszczące się cienie z LL mają w składzie Micę CI77019 oraz Dwutlenek Tytanu. One zapewne mają dać odpowiedni shimmer cieniom.

Oczywiście takich błyskotek w kolorówce jest masa, moja nowa miłość to Sparkle. Dokładnie taki sam skład, będzie świetnie wyglądał jako błyszczący dodatek w cieniach. Jedyne 5,89 zł. Pigment jest transparentny, co bardzo dobrze udało mi się oddać na zdjęciu. Piękny połysk, mocnego rozjaśniania potencjalnego cienia do powiek.






Dlatego pora na moją małą odezwę do narodu. Ludzie złoci moi - jeśli szukacie cieni mineralnych nie lećcie ślepo do Lily Lolo! Ich "cienie" nie mają w sobie nic więcej niż same tlenki żelaza i miki!

Jest takie miejsce, nazywa się kolorówka.com, gdzie dostaniecie ich całą masę - w ogromnej palecie kolorystycznej za 1/6 ceny z LL! Są świetne, pięknie sprawdzają się w makijażu. Zapewniam, że jak zdecydujecie się na zakup to będziecie mieć przy wybieraniu kolorów zabawę na całe godziny. Jeśli będziecie czuć taką potrzebę to dostaniecie tam też małe słoiczki z sitkiem. Oczywiście znajdziecie tam całą masę innych ciekawych rzeczy, więc warto rozejrzeć się dłużej, bo z pewnością coś jeszcze przykuje Waszą uwagę.

niedziela, 2 czerwca 2013

Prostą metodą robimy krem do twarzy z kolorówką.com!


Koło samorobionych kremów do twarzy kręciłam się już od jakiegoś czasu. Najpierw zrobiłam jeden używając gotowej bazy kremowej z e-naturalne.pl. Potem kupiłam zestaw do wykonania kremów ze Zrób Sobie Krem. I choć wszystkie te kremy nie były złe to dużo brakowało im do uzyskania tytułu najlepszego kremu ever - albo przynajmniej brązowego medalu w tych zawodach. Tym razem postanowiłam, że w olimpiadzie pielęgnacji mojej twarzy, wystartuje coś ze sklepu kolorówka.com. Wiedziałam, że szukam kremu na moje cudowne naczynka, a że nie było zestawu wykorzystującą metodę klasyczną, wybór padł na zestaw do wykonania kremu formułą prostą.

Dziś opiszę Wam jak przebiegł cały proces. Na recenzję kremu przyjdzie jeszcze pora, bo dopiero zaczęłam z nim swoją przygodę.


W zestawie znajdziemy wszystko co jest nam niezbędne do wykonania kremu: odmierzone składniki, wodę, ekologiczny konserwant FEOG, kubeczek, mieszadełko, opakowanie wraz z naklejką, no i oczywiście instrukcję. Wszystko dokładnie popakowane i opisane - nic tylko siadać i robić!

Składniki tego kremu to cudowny koktajl wzmacniający nasze naczynka! Macerat z zielonej herbaty, olej z orzechów laskowych, macerat z arniki, ekstrakt na rozszerzone i pękające naczynia krwionośne, wyciąg z kocanki, d-pantenol - znajdźcie mi krem w sklepie, który będzie miał tyle dobrych składników, do tego w takich ilościach! To nie są jakieś części setne, które gdzieś tam zostały wepchnięte, żeby producent mógł napisać, jakiż ma wspaniały krem. Tutaj jest samo dobro, które tylko czeka, by znaleźć się na naszej twarzy! W instrukcji i w sklepie kolorówki możecie znaleźć szczegółową charakterystykę każdego ze składników.

Jedyną rzeczą do której co poniektórzy mogliby się przyczepić to zagęstnik. Przepuściłam go przez stronę CosDNA do analiz składów kosmetycznych (swoją drogą, bardzo przydatny wynalazek, jeśli tak jak ja jeszcze raczkujecie w tym temacie) i wynik był zadowalający. Jeśli weźmiemy pod uwagę ile dobrego znajduje się w produkcie końcowym to jego zupełnie mi to nie przeszkadza.

Cała w emocjach postanowiłam zabrać się za robotę!




Najpierw przelewamy olej z orzechów laskowych oraz macerat z zielonej herbaty do kubeczka. Każdy z nich ma inną gęstość, stąd dwie kolorystyczne warstwy. Dodajemy zagęstnik, poświęcając mu sporą chwilę na ścieknięcie z probówki. Chcemy żeby wszystko dokładnie nam spłynęło, niemalże do ostatniej kropli. Mieszamy, aż całość stanie się jednolicie mętna.








Następnie możemy doświadczyć bardzo śmiesznej chemicznej magii. Wodę przelewamy do opakowania, dodajemy mieszankę olejów z zagęstnikiem i... Puf! Mieszanka robi się biała i "ścięta". Nie przejmujemy się tym, mieszamy dalej, by na naszych oczach powstał gęsty krem. Nie chybił magia, mówię Wam!

Reszta pracy to już tylko kwestia dodawania pojedynczo kolejnych składników i mieszania. Musicie jednak być gotowe, że każdy kolejny składnik na początku będzie rozwarstwiał mieszankę, ale po rozmieszaniu całość będzie stanowiła piękny, gładki i gęsty krem. Wszystkie te reakcje były opisane w instrukcji, więc podczas całego procesu byłam zupełnie spokojna. Krok po kroczku wypełniałam tylko polecenia.






Po skończeniu całej procedury odstawiamy mazidło na kilkanaście godzin w ciemne i chłodne miejsce. Gotowy krem ma lekko kremowy kolor (masło maślane?). Zapach jest delikatnie ziołowo-polny - moje kolejne genialne określenie aromatu ;) Nie drażni, nie utrzymuje się na skórze, nie przeszkadza. Trudno, żeby był inny - w składzie nie ma hydrolatów, ani olejków eterycznych, aby uniknąć ewentualnego uczulenia. W końcu krem ma być dobry każdego. Opakowanie ma dodatkową przykrywkę i uroczą, różową zakrętkę. Dodatkowo dostajemy naklejkę, gdzie możemy opisać gotowy produkt wraz z miejscem na wpisanie daty ważności. Z dodatkiem konserwantu to aż pół roku - bez niego mamy tylko 2 tygodnie i musimy trzymać krem w lodówce.

Cena takiego zestawu to 35,40 zł. Kremu jest 60 gramów i po kilku użyciach mogę stwierdzić, że jest bardzo wydajny! W ofercie sklepu znajdziemy bardzo szeroką ofertę tego typu kompletów - dla każdego coś miłego, na każdy problem znajdzie się odpowiednie rozwiązanie.

Za jakiś czas znajdziecie u mnie też recenzję jak krem się spisywał. Na razie mogę powiedzieć, że wykonanie jest banalnie proste, a konsystencja trzyma poziom tradycyjnych sklepowych kremów. Bardzo ciekawi mnie jak sprawdzi się na długim dystancje, jednak jeszcze cała droga przed nami.