piątek, 3 maja 2013

"Im dalej w LUSH, tym..." Część pierwsza - SWEETIE PIE Shower Jelly

Kto śledzi mojego Facebooka ten wie, że ostatnio otrzymałam wspaniały prezent z Amsterdamu od mojego chłopaka: kilka kosmetyków z LUSHa! Zrobił nawet specjalnie zdjęcie sklepu ;)

Z tego miejsca po raz tysięczny mu bardzo dziękuję. W ten sposób nie tylko dostałam intrygujące kosmetyki, ale i ciekawy temat do opisania tutaj. Jak się okazało temat rzekę, który potrafił w nas wzbudzić długie, górnolotne dyskusje (w tej chwili mogę ten czas liczyć już w godzinach). To tylko potwierdziło moją decyzję o serii postów nie tylko na temat tych kosmetyków, ale i całej firmy - w moim skromnym odbiorze.



Część I - SWEETIE PIE Shower Jelly


Moje pierwsze zetknięcie z tym kosmetykiem nadawałoby się do komedii romantycznej albo Pięćdziesięciu Twarzy Greya:

Kazał mi zamknąć oczy i zaprowadził do łazienki. Usłyszałam, że nalał wody do umywalki. Powiedział, żebym wyciągnęła rękę. Pełna emocji podałam mu swoją dłoń. Drżałam z podniecenia, niepewności tego co zaraz się wydarzy. I wtedy on... położył na mojej dłoni mokre Jelly, po czym zaczął masować... Już nic nie było takie samo...

Mój pierwszy dotyk Jelly faktycznie tak wyglądał. No może minus to "sprośne" napięcie, ale wciąż całkiem szokujące. Shower Jelly okazało się być bardzo fascynującym wynalazkiem myjącym. 

Zacznę jednak trochę od końca, bo od zapachu. Producent mówi nam, że zawdzięczamy go wywarowi z kokosa, wiśni oraz absolutowi porzeczki. Dodatkowo w składzie (o którym później) znalazłam olejek bergamotki i cypresu. Jeśli lubicie owocowe, lekko syntetyczne zapaszki to jest to coś dla Was. Ja uwielbiam, więc strzał w dziesiątkę! Wiem, że to okrutne, bo sztucznych zapachów tutaj nie ma. Ale ta mieszanka trochę tak pachnie. Trudno uwierzyć w naturę, a może po prostu ja jej nie dowierzam? Jakkolwiek uwielbiam ten zapach i nigdy nie trafiłam na coś podobnego.

Idąc tak dalej od tyłu poruszę kwestię pienienia. Jeśli się dużo namachamy to piany będzie dużo. Możemy jednak przyjemnie się umyć, nie mając mocno wysuszonej po wszystkim skóry, a zabawny i dziewczyński* zapaszek towarzyszyć nam będzie głównie podczas mycia.

W czym tkwi jednak oryginalność tego cuda? Idea polega na zmoczeniu, wzięciu całości do ręki i myciu się niczym gąbką. Bo otóż nasze Jelly ma konsystencję stałą. Jak galaretka. Jak blob. Jak meduza znaleziona na plaży nad morzem. Tak samo zresztą wyślizguje się z rąk po zmoczeniu.

Na dowód przygotowałam dla Was coś specjalnego!

Tak to właśnie wygląda. Fascynujące :3 Gibiąca się galareta do mycia. W tym przypadku jest na sucho oczywiście, bo tylko tak przykleja się do dłoni. Inaczej gdybym tylko raz nią machnęła, wyśliznęłaby mi się z dłoni i wylądowała na podłodze. Blob ma kolor oberżyny, w środku ma troszkę brokatu - w celach wyłącznie ozdobnych.

Producent proponuje nam używanie go na kilka sposobów. Taki jaki Wam przedstawiłam. Możemy też "ułamywać" kawałki. Dodatkowo propozycje wskazują na włożenie do lodówki lub zamrażarki. Zimne jelly na gorące dni! Spróbowałam - zdecydowanie nie dla mnie, ale jak lubicie zimno to śmiało! Jeśli myjemy się naszą galaretką jak zwykłym mydłem, jest ono w miarę wydajne. Liczy się jednak zabawa i miły zapaszek :3

W tym momencie możecie skończyć lekturę tej recenzji - cenę znajdziecie niżej w tym poście. Jeśli macie chwilę na dłuższą lekturę zapraszam dalej - wchodzę tam w serious business. 
_______________________________________________________________________

Jak sytuacja ma się ze składem? W końcu to LUSH! Firma, która stawia na świeżość, ekologię, naturę, obronę zwierząt - no na wszystko po prostu. Podkreśla na każdym kroku fakt używania świeżych produktów, naklejając nawet na część z nich naklejkę o tym kto i kiedy zrobił nasz kosmetyk. Mój zrobiła Nicky dnia 05.04.2013 r.


I cóż my tu za cudowności mamy! Gliceryna,Wywar z Wiśni, Sodium Laureth Sulfate...

Wait what? SLES? Ten kontrowersyjny składnik? Już na 3 miejscu? Hm... Przeglądając skład dalej znajdziemy też równie głośne parabeny... I co z tym fantem zrobić?

Na pierwszy ogień rzucę to, co mi udało się znaleźć na temat Sodium Laureth Sulfate (potocznie zwanym SLES). Jest on tanim w produkcji detergentem używanym w kosmetykach do mycia, które mają się pienić i ułatwiać pozbywania się brudu/tłuszczu. Nawet tego dobrego znajdującego się na ludzkiej skórze. W działaniu podobny jest do mydła. Ale po 1 - prawie robi wielką różnicę, po 2 - nazywany jest mimo wszystko detergentem, jak generalnie mydła w płynie na jego bazie. Udowodniono, że może powodować podrażnienia skóry lub uczulenia. Dodatkowo w pewnym momencie odkryto, że jakaś część tego produktu była zanieczyszczona składnikiem, który podejrzewany jest o powodowanie raka. Tak więc SLES to taki ryzyk fizyk. Fajnie bo piania, myje i tanio. Nie fajnie, że może szkodzić.**

Bardziej skomplikowanie rzecz ma się z parabenami. Jest ich kilka rodzajów: methylparaben, buthylparaben, propylparaben itp. Czasem występują naturalnie, chociażby w szeroko pojętych jagodach. W pewnym momencie wypłynęła informacja, że mogą przyczyniać się do powstawania raka piersi. Napisano wiele artykułów i nagonka ruszyła. Sama kiedyś przeczytałam jeden z nich, więc moje nastawienie też było negatywne. Chcąc jednak rzetelnie napisać o tym produkcie postanowiłam zgłębić temat. Zaczęłam od angielskiej wikipedii, a skończyłam na czytaniu wyników różnych badań.

Zaczęło się od wykrycia w sporej części guzów raka piersi, co najmniej jednego typu parabenu. Rozpoczęto badania produktów do używania pod pachę. Uważano to za zasadne, ponieważ 60% guzków raka piersi pojawia się właśnie w tej okolicy. Dodatkowo wskazywano, że parabeny wykazują działanie podobne do estrogenu - hormonu, który zwiększa podatność ten rodzaj nowotworu. 

Wyniki różnych badań pokazują nam kilka faktów. Informacje tutaj będą ich zlepką. Te przeprowadzone w latach 1984, 2003 oraz 2005 stwierdzały, że w niewielkim stężeniu parabeny są bezpieczne dla organizmu. Unia Europejska w 2011 r. zleciła kolejną analizę, która również potwierdzała to stwierdzenie. Dopuszczalna dawka w UE w kosmetykach wynosi 0,4%, zaś buthylparabenu to 0,19%. Inne badania nie wykazały powiązania pomiędzy występowaniem parabenów w organizmie z wytworzeniem się nowotworu. Nie zbadano też ilość parabenów występujących w zdrowej tkance.

Najczęściej w guzach występował methylparaben, na który wskazywano największą aktywność podobną do estrogenu. Wykazano jednak, że działa on od 10 tys. do 100 tys. razy słabiej (!) niż czyste hormony i to w dawce 25 tys. razy większej niż ta która jest dopuszczona. 

Żadne z badań nie potwierdziły jednoznacznie wpływu na powstawanie raka piersi, ale wskazywały, że warto przeprowadzać kolejne analizy. Każda z Was pewnie ma własną opinię i niech tak pozostanie. Ja tylko dzielę się tym co wykopałam.

Firma w swojej regularnie publikowanej gazetce LUSH Times umieściła zaś taką notkę:


Nie przetłumaczę Wam całości, mój wpis i tak jest wystarczająco długi. Jeśli jednak skrócę to co mnie interesuje do minimum, brzmi to tak: Parabeny są zupełnie bezpiecznie, twoje kosmetyki dzięki nim są dłużej świeże. Ale chcemy się ich pozbyć, żeby nasze produkty były bardziej naturalne. Chwila - skoro są bezpiecznie to czemu chcecie się ich pozbywać? Stosujecie w końcu syntetyczne zapachy, aromaty, barwniki... Trochę to taka dziwna filozofia. Ale na moje wnioski z tych analiz przyjdzie jeszcze pora.
_______________________________________________________________________

Pozostaje nam tylko cena produktu (kwestia jej wysokości następnym razem):
100 gramów - Amsterdam: 5,55 € (ok. 23 zł) / Anglia: 3,10 £ (ok. 15 zł)

Wynalazek jest śmieszny, sprawia dużo radości pod prysznicem i czuję, że gdy mi się skończy to zatęsknię. :3


* To, że zapach jest "zabawny i dziewczyński" wyczytałam w gazetce LUSH Times. Dosłownie było "it's very girly and very fun". Tak opisała go zadowolona klienta w krótkiej ocenie produktu...
** Swoje informacje w tym akapicie mogę podeprzeć głównie angielską wikipedią, bo jej ufam. Nie mam się jednak za alfę i omegę. Piszę tylko to co wyczytam. Dodatkowo mogę polecić Wam listę składników kosmetycznych analizowanych przez Arsenic - dziewczyna ciężko nad nią pracuje!

11 komentarzy:

  1. hahaha bardzo zabawną ma konsystencję :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdecydowanie oryginalną ;) Pod prysznicem zabawa przednia! :D

      Usuń
  2. Podobno za niedługo firmy nie będą mogły na swoich kosmetykach pisać „ paraben free" . Komisja Europejska uważa, że są to jedne z najlepiej przebadanych związków dopuszczonych do stosowania. Ja generalnie chwalę jeśli kosmetyki nie mają parabenów, jednak jeśli mają to już nie robię takiej tragedii jak kiedyś.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A widzisz...
      Ja początkowo byłam anty, bo przecież wszędzie trąbili jakie to zło wcielone. Dlatego, gdy zobaczyłam w LUSHu to zrobiłam duże oczy. Ale dużo mądrej lektury zmieniło mój pogląd na świat i przypomniało mi o tym, żeby nigdy nie lecieć w ciemno za wszystkim co nagle robi się nagłośnione i "szkodliwe".

      Usuń
    2. @CosmeFreak
      Z artów na które my natrafiliśmy (w tym bezpośrednio z dokumentów Directorate-General for Health and Consumers, ktory to jest odpowiedzialny za różnego rodzaju regulacje w UE) konkluzja jest raczej taka, że ciągle brakuje danych, zwłaszcza jeśli chodzi o testy na ludziach.

      Nie mniej Jelly jest prześmiesznym bajerem i co najfajniejsze, trzyma kształt, nie rozpada się (nawet po wielokrotnych upadkach z wysokości), pachnie intensywnie i długo - produkt naprawdę ciekawy i moim zdaniem godny polecenia :)

      Usuń
    3. Na mój nos akurat jakoś tak długo nie pachnie, przynajmniej na skórze.
      I fakt - szukaliśmy razem. Ja i sponsor tego posta ;)

      Usuń
  3. przez to, że firma dużo trąbi o naturalności to taki składnik powoduje, że jednak zaczynają iść na skróty i że wytrwanie w idei pełnej naturalności nie jest tak łatwe jak chce się otrzymać określone konsystencje. Dla mnie to nieuczciwe podejście do konsumenta. ok badania badaniami - ale jak coś ma być paraben free to ja tego chcę ;) jak tego nie ma jestem uczciwie ostrzeżona

    co do samego produktu to formuła mega ciekawa nie mamy u nas czegoś podobnego :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż... LUSH nie ma nigdzie informacji "Paraben Free" (przynajmniej ja nie trafiłam). Za to doceniam fakt, że piszą jasno i wprost - mamy 71% kosmetyków bez konserwantów. Choć fakt, że szczycą się naturalnością, więc byłam zaskoczona kiedy nagle "wyskoczyły" mi parabeny.

      Niestety nie ma u nas nic podobnego, przynajmniej ja się nie spotkałam. Dawno temu była dostępna galaretka w Avonie, ale był to zupełnie inny produkt. Tutaj ta stała konsystencja jest fascynująca :3

      Usuń
    2. a to tego dokładnie nie wiedziałam myślałam że mają tą informację :) tacy jesteśmy omamieni że jest naturalnie a tu do końca tak nie jest lepiej być miło zaskoczonym jak produkt nie do końca może wydawać się naturalnym niż jak spodziewamy się nie wiadomo czego a tu bum nie mocne ale jakieś zawsze :)

      Usuń
  4. W weekend zapraszam na moją recenzję rewelacyjnej galaretki:) Pozdrwaiam cieplutko, świetny blog.

    OdpowiedzUsuń